płaszczem po dziadku, pamiętającym czasy wędrówki z Siedoranc na Prusy. Stanął jak wryty, zdmuchując krople wody kapiącej z nosa. Czapa. Przemoczony do suchej nitki, trzymał w rękach poły płaszcza, który zwisał ciężko niczym trup iluzji. Nic więcej. Rzucił go ze wstrętem.<br>- Szkoda. Jak się wysuszy, będzie można chodzić - usłyszał i machinalnie zwrócił się w stronę, z której dobiegł głos.<br>Na ławce obok siedział mężczyzna. Głowa odchylona lekko do tyłu, noga na nogę założona, palce, za bardzo białe, w kolorze mąki prawie, bębniące po listwie ławki. Zaczęli się sobie przypatrywać. Na oko dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat. Koleś sprawiał wrażenie pewnego siebie