prawie jego czoła i policzków. Odwrócił więc głowę w stronę okna, gdzie zwykle na parapecie czuwała skulona sina poświata letniej nocy. Ale okna nie było. W pierwszym momencie pomyślał, że to chmury niskie, chmury pełne deszczu, wchłonęły skąpe światło. Czekał, aż z czerni wytnie się zarys futryny, aż szyby poczną migotać ulotnym, niepewnym blaskiem. Czekał na próżno. W nagłym lęku dotknął palcami oczu. Zabolały raptownie. Czerwony obłok pękł jak rakieta na drobniutkie igiełki purpury. I znowu ciemność zupełna, noc przerażająca. Wyciągnął rękę, spotkał ścianę metalową, szorstką. Stwierdził, że jest kolista, że zamyka go ze wszystkich stron ciasną cembrowiną jak grobowiec. Zrobiło