mienił,<br>Aż wkrótce całkiem zniknął w przestrzeni.<br>Mknął pan Soczewka w dal niezmierzoną,<br>Księżyc niebawem w dole zapłonął<br>Chłodnym swym blaskiem, a sputnik chyży<br>Z każdą sekundą był coraz bliżej.<br><br>Minęło godzin, które się dłużą,<br>Ani za mało, ani za dużo,<br>Lecz właśnie tyle, ile potrzeba.<br>Czarne się stały obszary nieba,<br>Tylko glob ziemski w przestrzeń uciekał<br>I złotą tarczą jaśniał z daleka.<br><br>Nagle błysnęło światło przez okno,<br>Sputnik łagodnie Księżyca dotknął,<br>Jeszcze przez chwilę wolno się toczył,<br>Niby w dolinę ze skalnych zboczy.<br>Więc pan Soczewka siedząc w swej kulce<br>Szybko zaciągnął wszystkie hamulce,<br>Nacisnął dźwignie, zluzował sworznie<br>I drzwi