Na początku było to kilka mało znaczących chwil, potem kilka godzin. Coraz trudniej było mu zmusić się do porannej toalety, rześkiego prychania pod strugami prysznicu i wywijasów z ręcznikiem przy oknie, przez które wpływało ożywcze powietrze, wylizujące ciepłą galaretę nocy. Kawa nie nęciła swym aromatem jak dawniej, paczka papierosów leżała nietknięta, a magnetofony budziły wstręt. Z obrzydzeniem spoglądał na ich taśmożerne paszcze, czekające tylko okazji, by pożreć jakąś smaczną gąskę w stylu Redhotów lub Portished. Zygmunt czuł niechęć do swojego życia, do każdej, nawet najdrobniejszej czynności, której wymagało egzystencjalne minimum. Sama myśl o przejściu z pokoju do kuchni wywoływała wizję wielokilometrowego