opuściliśmy Warszawę.<br><br>Nazajutrz późnym wieczorem przyjechaliśmy do Rieżycy. Padał deszcz. Tłumy podróżnych, którzy na tej węzłowej stacji wysiadali, wsiadali i przesiadali się do pociągów, jadących w różnych kierunkach, zapełniały perony. Panował zamęt i rwetes potęgowany przez otwarte parasole, przez słabe oświetlenie, przez pijanych żołnierzy...<br><br>Staliśmy przy naszych bagażach senni i oszołomieni zgiełkiem, tuląc się do matki. Ojca nie było. Matka otworzyła nad nami parasol i bezradnie wpatrywała się w falujący tłum, w mrok, w strugi deszczu... Wreszcie, w ostatniej rozpaczy, tak jak owa kobieta, która krzyczała: "Griszeńka! Griszeń- ka!", zaczęła wołać na cały głos:<br><br>- Stachu! Stachu!<br><br>Ludzie oglądali się ze zdziwieniem