sztywnym jak taran. Była tam jak dojrzały owoc, a miazga w środku niej oddychała. Wnet poczułem, jak furkocą dwie małe flagi, jakby kwiat się kołysał, a pieszczota płatków była niewymowna. Ruszały się swobodnie, niezdecydowanymi, konwulsyjnymi ruchami, ale łagodnie, niczym jedwabne flagi na wietrze. I nagle przejęła kontrolę nade mną: ścianami pizdy wyciskała mnie, szczypiąc i obejmując do woli, jak gdyby wyrosła jej tam niewidzialna ręka. <gap><br>Dotknąłem ustami jej ust i zacząłem ją rżnąć językiem. Potrafiła wyczyniać cuda swoim językiem, cuda, o których zapomniałem. Czasem wślizgiwała mi się do gardła, jakby chcąc, bym go połknął, czasem wyjmowała całkiem, wsłuchując się wyczekująco w