wstęgi kolein znaczyły ślad przetarty z rana przez ludzi łowczego. Tego śladu <br>należało się trzymać. Wokół panowała cisza przejmująca. Myśliwi są gadatliwi <br>dopiero w drodze powrotnej. Konie chrapały, jak gdyby przeczuwały, co nastąpi, <br>natomiast pozbawiony tego daru wieprzak chrząkał beztrosko, rad, że siedzi w <br>cieple. Czart pomrukiwał gniewnie. Wiązka grochowin pląsała jak żywa. Wojewoda <br>w szubie niedźwiedziej narzuconej na kubrak myśliwski siedział pośrodku sań, <br>między łowczym a marszałkiem Drohojowskim. Ewentualny jego zięć zajmował miejsce <br>po prawej stronie, na tylnym siedzeniu. Wojewoda czuł się lepiej, niż sądził, <br>myśląc w alkierzu o tej wyprawie. Cisza, pęd sań, mroźne powietrze, upajające <br>jak wino, dawały