pończochy, szal z Isadory Duncan, zwiewna, subtelne pastele, biało-srebrne pantofelki, które śmiesznie przekrzywiła czubkami do środka, za to mocno wymalowane usta, drapieżne, wszechobecne spojrzenie, niemal inna kobieta. Jemu to się podobało, byli na wakacjach i mieli słodką pustkę w głowach, byli niepoważni, mało ich obchodziło, co będzie jutro. Szli powoli, białą łachą jednolitego piachu, pachniało, aż odurzało, sosnową żywicą. W okrągłej budce przy stawie kupił lody, trzysmakowe, pistacja, wanilia i coś jeszcze. Jeden z licznych kuzynów Róży pił, na ponuro, sodówkę, przy stoliczku pod czerwono-żółtym parasolem. Pił małymi, dystyngowanymi łyczkami. Zapraszał, aby się do niego przysiedli. Nie skorzystali. Usiedli