z ciała,<br>Płyńmy, płyńmy dopóki jawa nie nastała.<br><br>Jakiś kościół pękaty w słońcu nas dogonił,<br>Całą kwadrę za nami kopułami dzwonił,<br><br>Aż się wreszcie uwikłał w lazurowych gąszczach<br>I odleciał z brzęczeniem złotego chrabąszcza.<br><br>Jeszcze słońce, na oślep, tratując przestrzenie,<br>Chlusnęło w naszą smugę zawistnym płomieniem,<br><br>I stoczyło się w próżnię, gdzie wieczność pochmurna<br>Włożyła je na palec, jak pierścień Saturna.<br><br>Odtąd nic się nie działo niżej, ani wyżej,<br>Nie było już oddali, nie było pobliży,<br><br>Wieczność stała się czasu i kresu mogiłą,<br>Ale samej wieczności także już nie było,<br><br>I nasz lot, odkąd minął kosmiczne ogromy,<br>Pozbawiony tych mijań - stał