szczęście mordercy. Pochylił twarz nad jej twarzą, wyzwalał się i odradzał w swoim nowym, nienawistnym wzroku. Przestał szarpać żonę, biała broda zjeżyła się tysiącem żądeł, gniew wytrawiał go, prężył, rozjaśniał na podobieństwo rozkoszy. Nic już chyba innego nie mogło się zdarzyć między tymi dwojgiem - tylko śmierć. <br>Róża uniosła powieki. Uważnie, przychylnie popatrzyła na nieludzkie grymasy męża. <br>- Mnie słabo... <br>Naraz posunęła się w bok dużym, miękkim ciałem, nozdrza zadrgały... Adam ledwie zdążył wytężyć ramiona - upadła w nie, drętwa. Jakoś sprostał ciężarowi i ciągnął żonę z największym wysiłkiem do kanapy. Nie miał czasu ochłonąć, umniejszyć swego gniewu. Róża runęła nagle bezsilnością w sam