przestał uspokajać, opuścił ramiona, wyraz tępoty osiadł mu na ustach... Już wiedział: Róża nie z czegoś w nim chwilowego, przypadkowego się śmieje, śmieje się z niego całego. Z niego, jaki on zawsze był, jest i inny być nie zdoła. Nie było o co pytać, nie było jak się tłumaczyć, należało raz jeszcze przeczekać: oczy Róży błyszczały, jedynym ogniem, jakim umiała zapalać się do męża - ogniem nienawiści. <br>Przełknął ślinę, pobladł, splótł ręce na brzuchu... Wtedy Róża przestała się śmiać. Krzyknęła: <br>- Co ty robisz? Więc tylko przymierzyć trzeba? Więcej nic?! I jak to robisz? Z czego one są, te woje palce? To są jakieś