strumyczek dalekich słów, a pół jarda z przodu ten niemy przeraźliwy obraz: dzik. Wielki łeb, włochaty stożkowaty ryj z karbowaną wilgotną skórą i para kamykowatych tępych oczek, tuż, tuż, a potem znów mrok. Naraz zwierzak bez ostrzeżenia, z cmoknięciem oderwał brzuszydło od błotnistej ziemi, powstał i dysząc przybliżył czarny, gorący ryj do twarzy klęczącego Anglika. Trwali nos w nos przez chwilę, która przeciągała się w godziny. Może to łagodna loszka? Gorzej, gdyby dzik miał się okazać samcem, rozhuśtanym hormonalnie, agresywnym egzemplarzem z długimi kłami. Adonis, Hemingway, całe tłumy łowców, których odyniec dziabnął w udo. Tak to się delikatnie określało w książkach