miejsce.<br>Gawryłowicz często brał mnie na kolana. Nie on jeden, rzecz jasna. Podczas tych towarzyskich zasiedzeń byłem przekazywany z rąk do rąk, z kolana na kolano, ojciec nie mógł się mną nacieszyć przed innymi, byłem bowiem potomkiem, w dodatku męskim, prawowitym spadkobiercą, kontynuacją wymierającej linii genealogicznej.<br>Kiedy Gawryłowicz zaczynał się śmiać, jego brzuch naprężał się, wypełniał jak balon, spychał mnie pod stół lub, co gorsza, przyciskał do jego krawędzi i zaczynałem się dusić. Próbowałem ratunku: wierciłem się, wyślizgiwałem, wykręcałem, korzystając z całej wrodzonej zwinności, ale Gawryłowicz jeszcze silniej mnie ściskał, obejmował, swoim ciałem okrążał; im bardziej wierzgałem, tym bardziej pogrążałem się