brody, traktował nas z uprzedzającą grzecznością. Chciałyśmy kupić kilka fartuchów, parę chust na szyję i inne drobiazgi, on sam doradzał nam i proponował, a my zgadzałyśmy się na jego propozycje. "Wielki" niski sklep miał półpięterko, na które prowadziły kręte schody. Młody Żyd z czarnymi lokami biegał bezustannie po tych schodach w dół i w górę, z małpią prędkością, wciąż obładowany pakunkami, jako że sklep był tłumnie odwiedzany. Moritz tu, Moritz tam, Moritz to, Moritz tamto, tak było bez przerwy i sprawiało to wrażenie, jakby Moritz przywiązany był do tych schodów jakąś linką i ciągany to w dół, to w górę przez czyjąś