mężczyzn,<br>Lub zaplątane w grzywy starych zwierząt.<br><br>...Stała na wzgórzu - nad całym obszarem<br>Epoki - jedna. Nad doliną - światło.<br>Już tak pokorna a wciąż nie wierząca<br>W ścięcie warkoczy, w powieszenie luster,<br>W krzyżową mękę spustoszałych okien,<br>W myśli ostatnie, błędne rozstrzelanie.<br><br>I miał gong wybić. Ten radosny, który<br>Wzywa domowych w porze podwieczorku,<br>A oni idą, niosąc paproć z lasu,<br>Protezę z bitwy, zapach świec z kościoła;<br>I ona zbiegnie - i też coś przyniesie:<br>Mrówkę na dłoni lub welon weselny.<br><br>...Nie było gongu. Zadzwonił telefon.<br>Powstała z krzesła - a schodziła z wzgórza.<br>Ta w dole: chora - ta w górze: skrzywdzona,<br>Jak matka