ukradną. Bierze i podnosi, i ogląda jakiś na pół zwiędły bukiecik. Najbrzydszy. I znów ta skrajna, prowokacyjna biedność dotyczy jakoś godności i jej, i zmarłej matki. Wreszcie kupuję mieczyki od siebie, dla niej kupuję białe margerytki. Jeszcze nie koniec. Znicze, cztery znicze i mój piąty. Po co? Cztery wystarczą. Coś wstydliwego w tych odwiedzinach, coś nieprzyzwoitego. Jakby tam przy grobie czekała jakaś nieprzyjemna niespodzianka, tam ktoś obrzuci mnie stekiem przekleństw i odtrąci. A ja pcham się tam wolą jakiejś bezsensownej plątaniny, wolą jakiegoś oszustwa, jakiegoś nieprawdziwego, kłamliwego<br> <page nr=150><br> sentymentu. Wolą zwiędłej przyjaźni, której nie wolno wyrzucić ze starej półki. Jesteśmy przecież przyjaciółmi