i wyszytą świecącymi cekinami. Niemniej rozśmieszyły mnie Alpy, plastyczne, za małe i proporcjami przeczące prawom perspektywy. Jednak niebo nade mną było wciąż przestrzenne, świetliste, wieczne, kosmiczne i autentyczne, nie wzbudzało śmiechu, a raczej zachwycenie i podziw, pomieszane z grozą. Zresztą śmiech zamarł nagle we mnie i skurczył się trwogą, bo wtem spod przęsła mostu z lewej strony śmignął jakiś cień i zniknął w bulwarze nadbrzeżnym, wzdłuż którego stały pomniki postaci historycznych, a ledwie z bijącym sercem, wciśnięty w balustradę przeczekałem parę minut i zdecydowałem się iść dalej, inny cień czmychnął z prawej strony i rozpłynął się, zaplątany w pomniki. Cóż to