się nie<br>rozumiemy, on się orientuje, a ja nie, w czymś, co się wydarzyło podczas mojej nieobecności. Musiało więc jednak coś zajść. Wpatruję się w jego oczy z uporem. Spojrzenie ich jest zmienione przez chorobę, brak im też zwykłej oprawy, rogowych okularów. Maliński oddycha miarowo. Usta ma otwarte. Coraz to wydziera mu się z nich krótkie, lekko spazmatyczne westchnienie. Niepodobna pytać o moją sprawę. Serce mi się zresztą ściska, kiedy patrzę na niego. Na prawo i lewo te wszystkie łóżka, chory leżący zaraz obok Malińskiego pojękuje, dalej ktoś chrapie: I ten zaduch!<br>- Może pan siądzie - powiada Kozicka. - Na chwilę, bo jego