jest starym człowiekiem. <br><br>Wybiegł z domu, jakby w nim wybuchł pożar. Szukać, przepytywać, robić coś. Na jego wargach błąkał się dwuznaczny ni to grymas, ni uśmiech. Przerażenie, bezradność i złość. Nie ustąpi, będzie walczył o nią, musi. Patrzył w niebo, to przecież ono było winne jego nieszczęściu, biegł chodnikiem ulicy wysadzanej kasztanami, sękate gałęzie, bezwstydnie nagie, ukazywały całą swą agresję. Szyderstwo natury. Nic nie jest mu przyjazne. Gałęzie rwały, szarpały, krajały, dzieliły niebo. To samo niebo, które zaciągało się od wschodu sztywną mgłą, na wpół mleczną, na wpół wapienną. Może przynoszącą opady. Tak samo nieubłaganie oko konającego zasnuwa się bielmem śmierci