się tuż obok przepaść,<br>i spadałem w bezdenną otchłań: wyrzucony z przechylonego na łuku drogi samochodu, toczyłem się po zboczu, które traciło z wolna swoją okrutną urwistość, i wiedziałem już, że zdołam się uchwycić jakiejś gałęzi, korzenia czy pędu, jakiegoś konaru, i że przeżyję, co najwyżej będę miał siniaki i zadrapania na całym ciele,<br>a potem - ile dni i nocy minęło, nie wiem - obrazy zaczęły się niespodzianie rozpływać, zanikać z wolna, jakby pochłaniała je gęstniejąca mgła, opary, i ja w płytkim śnie, tuż przed przebudzeniem, niemal już uzdrowiony po długich dwóch tygodniach złowrogich ataków malarii i majaczeń, szeptałem bezwiednie:<br>- Chinina, chinina