się budziłem mimo dręczących coraz częściej koszmarów. Do późnych godzin nocnych przesiadywałem w swoim pokoju na werandzie, udawałem, że pochylam się nad książkami i skryptami. Stwarzałem jedynie pozory nauki, podczas gdy mój błędny wzrok wędrował po wzorach tapety, nisko zawieszonym suficie z wymalowaną flagą nieistniejącego państwa, koronach topól na placu Eckermanna, przypominających złych, tajemniczych archontów.<br>Kiedy matka otwierała drzwi werandy, pochylałem się znów nad książkami, wertowałem kartki, niby coś sobie tłumaczyłem, powtarzałem na głos. Chwilę stała, przysłuchiwała się, jakby ją to uspokajało. Nie mogłem powiedzieć prawdy. Prawdy, której nie wytrzymałoby jej rozchwierutane na zastawkach serce, zwapniałe tętnice szyjne, zniszczone wątroba i