unosił się z batem w powietrzu, a pasażer był poćwiartowany, części jego ciała rozrzucone po bruku. Tak wtedy zaczęto malować.<br>Kiedy mnie zaprowadzono do galerii obrazów, wyniosłem stamtąd niewiele: moich Rzymian w lukrowanym wydaniu Siemiradzkiego i pomieszane szyldy sklepów. Nad woskowymi, ze szklanymi oczami, popiersiami fryzjerskich wystaw latały rozsypane litery. Świat nie był trwały, każdej chwili gotów był eksplodować, rozrzucając nawarstwione na jego powierzchni śmiecie, krusząc słowa i rozczłonkowując człowieka.<br>Czujność mylił pozorny spokój uliczek, ale w ludziach zaczynało się dziać coś podejrzanie dziwnego. Spotkaliśmy raz eleganckiego pana, który miał w butonierce wpiętą pospolitą kuchenną marchewkę, na jednym policzku wyrysowany kredką