niby stado rozbieganych koni, pędziły po stropie niebios. Kilka dużych kropli deszczu spadło na ziemię. Ściemniło się prawie zupełnie.<br>Rozpętała się burza.<br><br><tit>W SZKOLE GLADIATORÓW</><br>Wczesnym rankiem, gdy jeszcze różane palce Jutrzenki mocowały się z otwieraniem podwoi niebios dla władcy słońca, boskiego Apollina, dwaj mężczyźni wyszli z dużego, dwupiętrowego domu. Uzbrojeni strażnicy, stojący przy masywnych, okutych drzwiach, przepuścili ich w milczeniu.<br>Dom stał na ogromnym, prostokątnym placu, ogrodzonym żywopłotem wysokim i gęstym. Tuż za nim widniała szeroka i głęboka fosa, w której po niedawnej ulewie bulgotała woda.<br>Mężczyźni szli wolno po ścieżce zasypanej połamanymi gałęziami, zbrukanymi płatkami kwiatów i strąconymi przez