epolecie rudowąsego porucznika, rozkleił się, rozpłakał, łzami zmoczył frencz, do fałdów frencza przylgnął twarzą mokrą, gąbczastą jak blin.<br>Rudy porucznik, z macierzyńską pieczołowitością przechylając mu głowę, wlał mu do ust szklankę spirytusu.<br>*<br> W jaki sposób i kiedy znalazł się na ulicy - nie zdawał sobie sprawy. Na dworze było zupełnie ciemno. Z trudnością utrzymując równowagę, poszedł przed siebie, macając rękoma wzdłuż ściany. Pod latarnią zauważył, że coś wystercza mu z kieszeni: napoczęta butelka koniaku. Męczyła go czkawka. Upił jeden łyk i zakorkowawszy butelkę pomaszerował dalej. Uliczki gmatwały się pod nogami w dziwaczne holendry.<br>Kiedy wreszcie wybrnął na plac, wydało mu się, że z