jarmarczne petardy, w moim beztęsknym na nią czekaniu, wciąż tym samym frazesem przechwałki o aplauzie, sukcesie, konkiecie (gdyby to mówiła żywą mową, toby na pewno wyświergotała coś o superfrekwencji i frenetycznej adoracji) i wciąż tym samym minoderyjnym zapewnieniem, że już dość, dość tych stolic, i kwiatów, i waliz, i już aby tylko do mnie, ze mną, i razem w polskie zacisze, w dziki zakątek, w to Gdzieś, co to sama ona namotała ostatniej jesieni, u tego śmiesznego w skórzanych spodniach, muszę przecież, no, wiedzieć, o co jej chodzi, to nic, że zapomniała i nazwy tego Gdzieś, i nazwiska człowieka.<br>Wiedziałem, naturalnie, o