głuchy, podobny do dźwięku bębnów, jakby tam, wysoko, była wielka fabryka wiatru, metafizyczny kombinat wichru. Kotły pracują pełną parą, uderzają tłoki, cylindry czerwienieją od żaru, turbiny kręcą się jak oszalałe, rusza wielka machina, zrywa ostatnie liście, w ciągu kilku minut drzewa stoją nagie; zieleń na nich z pewnością jest tylko atrapą, tak naprawdę tu jest zawsze zima, chłód aż do przerażonych kości. Wzdymają się wszystkie drzwi w sanatorium, jakby nie były drzwiami, tylko naciągniętą na framugach monstrualną gumą do żucia, trzeszczą okna, wydaje się, że szkło zaraz posypie się u naszych nóg niczym koraliki z zerwanego różańca. <br>Próbuję wyjrzeć przez okno