koloru. Tęsknił do zdrowego błękitu, jurnej zieleni, byczej czerwieni i rozpustnej żółci. Palił, mrużył oczy, a ksiądz gorzko wzdychał i po kolejnym takim ostentacyjnym wypuszczeniu z siebie powietrza zapytał:<br>- Jakie ma pan plany?<br>Jassmont zaciągnął się papierosem, patrzył ponad dachem niedalekiej plebanii na zielonoczarne świerki, potem na sam budynek, duży, bezduszny, niczym koszary. Dalej na kamienny zegar słoneczny. Na wygódkę z trwale słodkawym zapaszkiem i milczącymi drzwiczkami na skórze. Budyneczek rudawooliwkowy, a sama plebania chłodnoszara, znowu coś szarego. Przez komin przedzierał się błękitnawy dym.<br>- Ma pan jakieś plany? - W głosie księdza Jassmont odkrył piskliwą nutę wiejskich skrzypiec.<br>Zatrzymali się, ksiądz był