i podskakiwały na bruku, turlając się w dół ulicy.<br>Ktoś jednak za mną szedł. Wysoki mężczyzna, ubrany w szary, jednolity, długi prochowiec. <br><br>W taki upalny dzień szary, może nawet czarny, gruby prochowiec, wysoko postawiony kołnierz, jakby w ochronie przed śnieżną zamiecią, podobnie gruby, filcowy kapelusz. Zatrzymał się i rozglądał na boki, niby to podziwiając architekturę miasta. Ruszyłem. <br>Ruszył. Wtedy ja stanąłem. On też się zatrzymał. Podniosłem rękę, on zrobił to samo. Czynności te wykonywał równomiernie, nie wyprzedzał mnie ani się nie spóźniał, jakby odgadywał moje zamiary. Człowiek w szarym, może nawet czarnym prochowcu mógł być takim samym podróżnym, z tego samego