w miarę nasiąkania Paryżem, odchodzenia od Witebska, magia poetycka<br>Chagalla jakby zanikła, kolorystycznie wpada w smaki, nie zawsze coś<br>znaczące, nieraz dość łatwe. Wyobraźmy sobie obraz Chagalla z ostatniej<br>epoki żywiołowych, dzikich płócien Soutine'a, albo obok płócien<br>Bonnarda, gdzie każde jest nową szczęśliwą niespodzianką. Chagallowskie<br>nagie kobiety w chmurach malinowych, bujające po niebie, i na tym samym<br>płótnie ostre ultramaryny i coraz to wielkie krzyże z Chrystusem w<br>tałesie, z Torą. Próba naiwna jakiegoś synkretyzmu religijnego, gdzie<br>wszystko, i Tora, i Chrystus, i kult płci jest połączone. Na tym<br>temacie Rozanow rozdarty umarł. Chagall rozpuścił to wszystko w<br>perkalikowych i konfiturowych