mu powietrza. Zoe wzdychała cichutko raz za razem, w dżunglach koca, a Anglik rozwarł wreszcie oczy i jak słońce kordyliery spłynął w lagunę podwójnych warg, w pełen ciepła labirynt, tak niepodobny do kamiennych mauzoleów zmyślonych przez okrutnego staruszka Borgesa. Przesuwał język wciąż dalej, w dolinę wstrząsaną podziemnym spazmem, aż po ciasną studnię na samym drżącym dnie, i wtedy nagle, na drugim krańcu kontynentu ich ciał, w białym rozbłysku lawy eksplodował wulkan Popocatepetl.<br>Wysupłał się bez pośpiechu spomiędzy złotych ud Zoe, ziewnął, bezwiednie pomyślał o jedzeniu. Czuł się jak dmuchany jaguar, z którego schodzi powietrze. Patrzył na śniadą skórę Zoe, bardzo dziwną