chwilę, czy nie odbić mu brody lub nie odłupać nosa, ale na nosie jego igrał promień księżyca, a on sam zapatrzony był z taką obojętnością w ciemną i drzewiastą aleję, wyrażał tak doszczętną dezynwolturę co do moich ewentualnych z nim poczynań, że zmroził mnie swoją zimną skamieniałością, zawstydził i chyłkiem, cichcem i tchórzliwie czmychnąłem <page nr=199> od niego, niby owe dwa trapiące mnie cienie, w aleję drzewiastą i ciemną. Teraz już tylko trzeba iść prosto, a dojdę do granicy. Domy zaczęły się przerzedzać, rozciągały się ściany drzew, znów ktoś mnie minął, jakiś otyły pijak uchylił grzecznie melonika i zatrzymał się, może chciał zaproponować