manatki, by szukać przytułku u Św. Łazarza, <br>rozpłakała się ze szczęścia; dopiero teraz uwierzyła naprawdę, że niebezpieczeństwo <br>minęło. Nic tak bowiem w jej pojęciu nie świadczyło o ciężkiej chorobie kanonika, <br>jak uległość, z jaką znosił te codzienne wizyty - on, który cybuchem od fajki <br>przepędzał natrętów. Szacunek jednak, jakim w ciągu ćwierćwiecza służby w cieniu <br>katedry przywykła otaczać każdą sutannę, nie pozwolił jej wykonać tego zlecenia <br>tak, jakby tego pragnęła w swym popędliwym sercu, i kiedy ksiądz Grozd zjawił <br>się (wcześniej niż zwykle>, powiedziała zatrzymując go na progu i do połowy <br>tylko uchylając drzwi:<br> - Ksiądz kanonik czuje się lepiej, ale potrzebuje spokoju