zaglądali przez okno do samego dna mojej szklanki, wszystko tu było blisko, wszystko było ciasne, chwilami odnosiłam wrażenie, że rozpędzony tramwaj wyskoczy z szyn i wpakuje swoją zieloność w sam środek lokalu. We wnętrzu było równie ciasno, jak na ulicy. Za moimi plecami toczyła się zajadła kłótnia, przeniesiona wprost z domowego ogniska, w której imię Franek powtarzało się w nieskończoność w najróżniejszych intonacjach. Zrozumiałam, że Franek miał zbyt wielkie męskie możliwości i wykorzystywał je na cudzej żonie.<br>Z boku krzykliwe głosy licealistów odmieniały nazwisko prezydenta przez wszystkie przypadki i wszystkie okoliczności, zawsze niepochlebnie, zawsze mu niesprzyjające, albowiem nadszedł właśnie czas wyrównywania