Marcina P., z którym - wbrew temu, co on sam mówił policji - znali się od pięciu lat. Kiedy się pierwszy raz spotkali, niedawno skończyła 17 lat i nie miała gdzie mieszkać, ponieważ uciekła z domu, w którym było "beznadziejnie biednie, nudno i prymitywnie". Naprawdę nazywała się Teresa W., ale już wtedy dysponowała - skradzionym na dworcu niewiele starszej od siebie dziewczynie - dowodem osobistym na nazwisko właśnie Marty Ł.<br>Teresa W. (vel Marta Ł.) przybłąkała się więc na owym gigancie do warszawskiego akademika, w którym mieszkał Marcin P., jeszcze wówczas student. On to ją wtedy przygarnął, nakarmił, przyhołubił i czas jakiś przechowywał na waleta