sztywne, mocne powietrze, przetkane igliwiem i dymem. Ciemniało, ale nadzwyczajnie, nie szarzało, granatowiało równo. U wylotu uliczki błysk, zapałka albo latarka? Nie sposób rozeznać. Jassmont chwycił rękę Róży. Z tego niewiadomego wynurzył się obciążony choinką człowiek. Tupnął wojłokami tuż przy nich, jakby się chwalił. Pozdrowił i przygięty wszedł w półotwartą furteczkę przy narożnym domku z zielonym gankiem. - Kto to był? Ty go znasz? - zapytała Róża.<br>- Nie, nie poznałem, ciemno - odpowiedział. Do domu Konstantego dochodzili, kiedy po rowach zagnieżdżały się mokre cienie i migotały pierwsze gwiazdy. Spóźnili się nieco. Gdy wchodzili do sieni, nie dane im już było zobaczyć ostatniej garści blasku