sześć. Gdy jesień podpełzała pod listopad, nad kołdrą stał zimny mrok, sen staczał się w ciepły dół, w najsenniejsze kwadranse, tam na samym dnie nieruchomiała i krzepła najprawdziwsza rozkosz niebytu, gdy nagle ruszała i zaczynała się zbliżać w minutowych odstępach - jak ostrze - nieubłagana granica. Były to dźwięki, napuszczano wodę do garnka, a pod drzwiami już leżała przykra, zimna, świecąca smużka. Mama już wstała, nastawiła wodę na herbatę, kiedy się zagotuje, będzie mnie budzić. Kiedy wchodziła do sypialni i zapalała światło (bo piętnaście minut wcześniej wstawała po ciemku, przedtem jeszcze był budzik w ciemnej czeluści, ale to były wysepki, strzępy, dopiero kiedy