próżnym wnętrzu progu, jak monstrualne betonowe pudło po półbutach przegradzającego rzekę głęboko pod jej grubym dnem, o które wciąż tarł i napierał niesłyszalny, ołowiany walec nurtu. W podziemiach jazu czułby się podtopiony niczym szczur skryty w wilgotnym kanale, gdyby nie skręt, który na szczęście zdążył już do niego powrócić, i gdyby nie ci wszyscy inni ciepli, anonimowi młodzi ludzie, uginający się pod młotem karaibskiego rytmu.<br>Ich obecność krzepiła go trochę. Niektórych znał. Jednym z grających na podwyższeniu, tym obok rudej dziewczyny z trąbką, był chyba Dyzio, ten sam, który niewiele dni wcześniej, nad ranem, kiedy inni, zajęci toastami albo osłabli, nie zwracali