stłuczone szkło skrzydełek, odnóży, rozsypanych na podłodze niczym szpilki z przybornika do szycia. <br>Cofałem się w kierunku okna. Zasłona zerwała się z karnisza i zaczęła przemierzać salę. Przypominała teraz płaszczkę, która wizytuje głębiny oceanu. Cień, jaki rzucała, ciemniejszy był od ciemności wieczoru, rozrastał się, ogarnął już całą salę i oświetlony hol, miejsce, gdzie matki wśród gwaru odbierały swoje pociechy. <br>Wiedziałem już: nikt po mnie nie przyjdzie. Zapomniano nawet o tym, że nikt po mnie nie przyszedł. Pogaszono wszystkie światła, woźny kilka razy przekręcił klucz w zamku furtki i wrócił do swojej kanciapy na tyłach budynku. Jednocześnie to coś w kącie sali