powierzchnię wody, i jak witką śmignął, targając garściami zieloną grzywę rzeki, płynąłem na drugą stronę.<br> Tam znowu wybierałem najwyższy brzeg z głębiną pod spodem i wskakiwałem do niej.<br> <page nr=12><br> I tak do utraty tchu, do pierwszej gwiazdy na lipcowym żytnim niebie.<br> A wracając do domu, przemykałem się po zastodolach, całych w jabłoniach i gruszach, obsypanych o tej porze roku winnymi owocami.<br> I w żadnym z sadów nie przepuściłem choćby jednej jabłonce, gruszy lub śliwie.<br> Potrząsałem nimi, trzymając je oburącz przy koronie, i przyjemnie mi było stać w tej lipcowej burzy słodkiego miąższu, liści i zmierzchu pomieszanego z pyłem śreżogi.<br> Wprawdzie aż tylu