w cieniach, ani<br>poza pniami, ani w swojej nadziei. A może płoszy mnie ta nieprzytulna<br>zimna widoczność dookoła, w której nic się ukryć nie mogło przed moimi<br>oczyma, lecz której dlatego właśnie nie wierzyłem. Czułem się sam sobie<br>przejrzysty w tym sadzie, przejrzany w swojej trwodze, która była<br>jedynym głosem, jaki się dokoła rozlegał.<br> Za każdą nadeptaną gałązką przystawałem pełen nadziei, że to on tak<br>głośno stąpnął, gdzieś blisko. Nie wierzyłem już nawet drzewom,<br>dotykałem ich oślizłej kory, obchodziłem dookoła, w gałęzie zaglądałem,<br>spodziewając się go wszędzie, poza moimi plecami, za pniami, w dzikim<br>bzie, wszędzie, nawet poza moim widzeniem. Wracałem