po kostki. Pot. Pragnienie. W gardle piekący kołek. Gdyby mógł, wycisnąłby siebie jak mokry ręcznik i wypił. Jest zmęczony, pada z nóg, pustynny wiatr sypie mu piaskiem w oczy. Upada, lecz zaraz się podnosi - musi iść, zaciska zęby, aż zgrzyta złość zmieszana z ziarenkami piasku. Horyzont faluje, wygina się w kabłąk jak wściekły kocur. Zygmunt nie wie, jak znalazł się na pustyni i dokąd idzie. Wie, że musi iść - tylko tyle. Intuicja zbiega pcha go do przodu. Wdrapuje się na pustynny pagórek, a potem turla bez sił w dół. Wstaje. Choćby łyk wody. Nic. Za kolejnym wzniesieniem dostrzega podłużny przedmiot, w