wskroś toni, sandały moje, stare<br>kapcie, zostawiłem na brzegu, na krawędzi cienia ziemi.<br> Stąpałem żwawo i lekko, właściwie nie szedłem, lecz byłem<br>przyciągany.<br> Mknąłem na koniuszkach palców.<br> W swoim zielonym chałacie, trzepoczącym u moich stóp.<br> Aż oparłem się o roziskrzony do białości parapet okna, na którym<br>złożyłem dłonie jak na karmieniu ołtarza.<br> Okno wychodziło na nasz ogród, nasz gaj, do którego nigdy jeszcze<br>nie zajrzałem, obrzeżony wokół cieniem muru, cieniem wieczystych tabu<br>i zakazów.<br> Nachylona gałąź kasztana lśniła od lepkich pąków.<br> Wówczas ośmieliłem się podnieść oczy.<br> Wysoko nad naszym gajem stał Księżyc.<br> Aż mi oddech uwiązł w piersi.<br> Tak był piękny