nie wiadomej jeszcze. Mijała właśnie połowa lat trzydziestych, ale myśmy oboje nie odczytywali złych wróżb z jesiennego nieba. Przeczekiwaliśmy te łuny rozjeżdżając "biedką"1 po niewiarygodnym, jesiennym pięknie tamtejszych wieczorów, czekając Wielkiego Wozu, który przywoził gwiazdy i rozsypywał je po firmamencie. W wśród nich była taka konstelacja w formie owalnego kółeczka. Janka wymawiała to słowo, przedłużając samogłoskę "e", i to "o" na końcu słowa, słabo zaznaczone, brzmiało trochę, jak "u" - "kółeczku". To był naszyjnik, który jej podarowałem. Jedyny mój podarunek dla Janki. Moja miłość była pisana na wodzie, a moja hojność - na niebie. <br> Chyba dobrze (a i szczerze) zachowywałem te pozory