szparę w plandece, był nieruchomy i milczący. I gdzieś tam dalej musiało być pewnie nabrzeże, Hanemann nie mógł jednak wypatrzyć nigdzie zarysów "Bernhoffa".<br>Szofer wychylił się z szoferki: "Muszę się cofnąć!" - więc zeskoczyli na śnieg, by pomóc pani Walmann, która podała im z góry dziewczynki, przestraszone bardziej widokiem tłumu niż kołysaniem ognia, tańczącego iskrowatymi rozbłyskami nad połamanym dachem po drugiej stronie ulicy. Zapach palącej się nafty, zmieszany z wonią sadzy, drażniący i mdły, sprawił, że natychmiast palcami w wełnianych rękawiczkach zatkały sobie nos. "Trzymajcie się mnie! - krzyknęła pani Walmann. - Nie możemy się zgubić", więc przywarły do niej, chwytając za płaszcz. "Alfred