kolejny zakamarek pełen szarych kotów z kurzu, które nocami wyrastają chyba ze ścian albo osypują się z sufitów. Anglik przebiega na wysepkę dla pieszych pośrodku szerokiej jezdni i mruga, bo spomiędzy pędzących niskich chmur bije nagle szeroka na całą uniwersytecką dzielnicę struga słonecznego blasku, lodowaty laser, światło twarde i zbyt kontrastowe, nie zmiękczy go żaden filtr - filmowcy nie mają dziś czego szukać na Broadwayu, żelazo kamer niech drzemie w aksamitnych futerałach, chyba żeby się puścić na ekspresjonizm, gołe, drapieżne kontrasty bez cienia i bez niuansu.<br>Anglik robi z dłoni daszek i zadziera głowę, zadowolony, że zaczyna już łapać nawet takie drobiazgi