udało ani razu złapać wiatru w żagiel, pomyślałem. Przesiadywaliśmy w barze gastronomicznym kategorii IV, ceny były wielce przystępne, piwo prosto z beczki, mimo że dość wodniste to apetyczne, choć przecież niszczyliśmy sobie wątroby potrawami smażonymi na starym oleju także w innych miejscach, jeździliśmy do neogotyckiego Domu Rybaka, tam pęcznieliśmy od kotletów, zrazów, tłustych żurków, choć kilka lat później każdy dyskretnie sprawdzał sobie zawartość cholesterolu i wskaźnik aterogenności. Na śniadanie był schabowy, na obiad befsztyk, na kolację kiełbasa pieczona na ognisku, przyrządzonym ze ściętych na wydmach gałęzi, z przygodnymi kobietami u boku i kartonami piwa dowiezionymi właśnie przed chwilą. Co kilka dni