sylwetkami w gęstniejącym zmierzchu, stawało się coraz silniejsze. Zaczął wreszcie biec; odgłos jego kroków powtarzały jedne mury kamienne, przekazując go innym, i w tym nieustannym echu, które wyolbrzymiało jego pośpiech, skacząc w ostatnim przypływie sił z głazu na głaz, minął stopione nie do poznaki resztki maszyn, aż dostał się na kręty stok, ale i tutaj tarczka radioindykatora jarzyła się rubinowo.<br>Nie wolno mu się było zatrzymać, choć dusił się, więc prawie nie zmniejszając tempa odkręcił aż do oporu reduktor butli. Jeśli nawet tlen miał mu się skończyć u wylotu wąwozu, jeśliby oddychać przyszło powietrzem planety, było to na pewno lepsze od