stopni (w skali Żdanowa) i statek musiał odpłynąć, aby uniknąć roztrzaskania o skały. Po zniknięciu matki nienawiść moja do ojca wzrosła zatrważająco, w trzewiach moich jady gulgotały wulkanicznie, aż - nie znajdując innego wyjścia - usadowiły się najbliżej atmosfery, w której mogłyby się rozpłynąć, usadowiły się na moich policzkach pod postacią dorodnych krost. W samotności byłem z tych krost nadzwyczaj dumny, lecz wśród kolegów szkolnych wstydziłem się ich okropnie i dopiero przyjaciółka mojej matki (mająca wnętrze ud pokryte srebrno-czarną pleśnią), spotkawszy mnie na ulicy, zaprowadziła do siebie do domu (mąż jej, pułkownik straży pożarnej, akurat pełnił służbę na wieży), gdzie uleczyła mnie