wieczoru stanęliśmy w Le Tholonet obozując u stóp Góry Wiatrów, której cień potężny zasłonił nam pół nieba. Spać wszelako nikomu się nie chciało, więc przy ognisku siedzieliśmy, modląc się i obserwując górę, z której rzeczywiście płynęło jakieś łagodne światło, jednak wydało mi się, że to fenomen jakiś naturalny, związany z księżycowym światłem, zalewającym w bezchmurną noc całą okolicę. Już dobrze było po północy, gdyśmy je dokładniej ujrzeli: gdzieś w jednej trzeciej ściany zajaśniał otwór jakoby wielkiego, oświetlonego kandelabrem okna, jednakowoż o dosyć nieregularnych kształtach. Na tle światła widać było jakąś postać, która zdawała się nas przyzywać. Uznałem, że albo to znak