Roullotem. Mijają minuty, wieczorny wietrzyk muska mi czoło, słońce ostatnim wysiłkiem, wspinając się na palcach, usiłuje wyjrzeć zza wzgórza. Ach, wieczór letni! Nic piękniejszego niż wieczór letni. Ciekawym, czy pozwolą grać Jance na fortepianie? Przeminą te dni niedorzeczne i spoczną w czasie, niby zasuszone liście w alkowie. Wyciągam ołówek, biorę latawiec i piszę na nim:<br>"Daremnie czekała dzień cały biedna Suzanne, żeby jej ukochany podszedł do niej. Zrazu przejęło ją zdumienie, potem trwoga. Wierzyć nie chciała w to, co widzi. Odrzucała precz mijające minuty, które wyjmowała ze swojego ciała, niby rozżarzone szpilki, i ostudzała nadzieją nadchodzące. To niemożliwe - szeptała sobie. - Cóż